czwartek, 1 marca 2018

MGMT - Little Dark Age (2018)

Napisał: Mateusz Wiśniewski
Pięć lat. Tyle przyszło czekać na kolejny album MGMT. Albo i nie przyszło, bo po dość słabym (delikatnie rzecz ujmując) albumie o tytule "MGMT" niewielu, nawet najwierniejszych fanów, liczyło na powrót grupy z muzycznej rehabilitacji.* 


Po tak spektakularnym debiucie jak "Oracular Spectacular" trudno było zapanować nad apogeum popularności. Wszyscy znają ich przeboje, leciały w tle niejednej reklamy proszku do prania i w hipsterskich serialach takich jak "Girls". Zespół, który zaczynając nazywany był „niezależnym” wyznaczył standardy indie-rock/popowego grania. I stał się mainstreamem. Więc mówiąc w grupie magiczne słowo "MGMT", zapewne od razu słyszysz: "aa, to Ci od <Kids>". Ogólnie, mówienie o "fanach" w przypadku grup takich jak MGMT jest dość trudne. Należałoby dzielić ich na zwolenników debiutu i lejących na psychodeliczne jazdy z okresu późniejszych albumów. Oraz na tych, którzy umieją docenić gatunkową woltę grupy, odcięcie się od popowych cukierków na rzecz kwaśnych tripów i brzmieniowych poszukiwań.
Na "Little Dark Age" zespół obiera ścieżkę przetartą już przy okazji albumu "Congratulations", czyli ironicznego rozbrajania muzycznego "american dream". Zespół, znając już smak kariery i popularności, przy okazji nagrywania drugiej płyty zrobił nagły nawrót - nie chcemy już grać przebojowych utworów dla gimbazy, nie zagramy "Time to Pretend" na koncertach. Bo nie, bo tamten zespół to już nie my. 


I najwyraźniej w tym wariactwie jest metoda, w czym zapewne pomocne było wsparcie dwóch produkcyjnych czarodziei: Patricka Wimberly'ego - producenta między innymi Solange, Kelela oraz Blood Orange i Dave'a Fridmanna, basisty Mercury Rev, znanego z pracy z Flaming Lips, Spoon czy Tama Impala. A także współpracy z Connanem Mockasinem i grupą Ariel Pink. I dzięki tak wybuchowej mieszance przebojowości znanej z debiutu z psychodelią i "jajem" drugiego krążka otrzymujemy najlepszy album Flaming Lips, którego nie nagrali Flaming Lips. A tak na serio - najlepsze dzieło grupy i jak na razie najlepszy indie-rockowy album rocku (ale mamy dopiero przełom lutego i marca, więc to dopiero przedbiegi). Podczas nagrywania płyty zespół często powoływał się na inspiracje europejskimi synth-popowymi grupami lat 80. I to słychać, od brzmieniowej (i wizualnej, zobaczcie klip!) inspiracji The Cure i Duran Duran (syntezatory!) w "Little Dark Age", po dream-popowe "When You Die", nagrane na modłę Pet Shop Boys "James", czy wręcz italo-disco "TSLAMP". Ale to nie jedyna "twarz" (okładka grupy, przedstawiająca klauna/mima wręcz narzuca taką interpretację) grupy. W "When You're Small" brzmią trochę jak Lennon z okresu solowego, a oniryczny, lekko wręcz senny, zamykający album "Hand It Over" spokojnie mógłby pojawić się na jednym z lepszych albumów Belle and Sebastian.
Psychodelicznych odjazdów na debiucie grupy należało szukać poza singlami, na przykład w utworach takich jak "Of Moons, Birds, Monsters". Lub w klipach. Wizualnie zawsze były dziwne, odjechanie, bardziej ze świata Spike Jonze'a niż ramówki MTV (wystarczy zerknąć na teledysk do "Kids" - te dziecko naprawdę jest przerażone potworami!). Jednak w przypadku "Little Dark Age" panuje audio-wizualna symbioza, trudno oddzielić warstwę muzyczną od obrazów. Najlepszym przykładem przezabawny "Me and Michael" (który miał się początkowo nazywać "Me and My Girl", ale byłoby to zbyt banalnie jak na producenta Flaming Lips), wyreżyserowany przez Michaela Buscemiego, brata Steve'a Buscemiego. Utwór traktujący o karierze zbudowanej na kradzieży utworu od ... filipińskiego popowego zespołu. Mogę Wam zagwarantować, że raz obejrzany teledysk będzie projektowany w Waszej głowie podczas odsłuchu utworów z płyty. 

 

Ocena: Pełnia
Na "Little Dark Age" grupie powiodła się rzecz wręcz niemożliwa, nagranie muzycznego "złotego środka", jednoczącego zarówno fanów ich późniejszych albumów jak również "fanklub" debiutu, a zarazem malkontentów narzekających na zbyt "udziwnione" eksperymenty po "Oracaluar Spectacular". Chciałbym, a wręcz mam co do tego nadzieje, że za jakiś czas, powiedzmy dekadę, na hasło "MGMT" padające na domówce usłyszę: "Aa, to Ci autorzy najbardziej ironicznej płyty nu-nu-romantic" zamiast powtarzanej mantry w stylu "To ta dwójka przebranych za hipisów małolatów łażących po drzewach w teledysku <Electric Feel>" (tutaj). No i kurde, Ziółek, ogłaszaj ich już na Opku!


* Tak na marginesie: tak to już jest z albumami, które nie są debiutami, ale wykonawcom poza pomysłami na warstwę muzyczną brakuje również pomysłów na sam tytuł (patrz grupa Interpol i album z 2010 roku o tytule, "uwaga, uwaga!" Interpol).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz