sobota, 24 lutego 2018

Milkilo - Atlas (2018)


Zostajemy we Francji do której muzy ostatnio coś nie mamy szczęścia. Tym razem jest inaczej. Milkilo jest basowo-perkusyjnym duetem, co od razu przywodzi na myśl Royal Blood i może Was zaskoczę, ale będzie to skojarzenie mylne. Francuzi nie bawią się w lekkie rockowe piosenki o alternatywnym zabarwieniu i nie patrzą rzewnym wzrokiem na dokonania Jacka White'a. Dwóch muzyków tworzy na swoim debiucie dźwięki brudne, ponure i łączące noise z drone'm, kraut z math rockiem, gęstym sludge'em, punkową zadziornością i doomowo-blackowymi naleciałościami. Efekt? Światostwórczy!

Panowie Anto grający na basie i Gab będący perkusistą i wokalistą razem tworzą od 2010 roku i dotychczas wydali splita "Antilustre" z grupą Maria Magdalena w 2012 roku,  koncertową epkę w 2013, studyjną epkę "Osteologie Des Peres" w roku następnym oraz epkę "Half Of An Atlas" w 2016 stanowiącym zapis pre-produkcyjnych sesji do debiutanckiego albumu "Atlas". Jak można przeczytać w notce prasowej dołączonej do płyty panowie nie spieszyli się z wydaniem  pełnej płyty, chcieli ją dokładnie przemyśleć i odpowiednio oszlifować. Postawili na intensywne i gęste brzmienie, pozostawiając jednocześnie sporo miejsca na przestrzeń i improwizację. Doskonale słychać to w nagraniu, które jest surowe, ale zarazem soczyste, pełne nieoczywistych tropów i zaskakujących rozwiązań. 

Na samej płycie znalazło się dziesięć numerów o łącznym czasie... zaledwie trzydziestu pięciu minut i osiemnastu sekund. Nie jest to jednak wbrew pozorom tak mało jak się na pierwszy rzut oka wydaje, bo granie jest intensywne, bardzo zwarte i dłuższa forma mogłaby w moim odczuciu materiał tylko zepsuć i przytłoczyć, a tak udało się uchwycić tutaj samą esencję myślenia obu panów. Zanim jednak przejdziemy do samej muzyki to musimy przyjrzeć się okładce, nie byłbym sobą gdybym tego nie zrobił. Kartonowe pudełeczko z plastikową wklejką na płytę nie jest może efektowne, ale za to efektowne są grafiki jakie się na nim znalazły. Biała plansza w czarnej ramce i znajdująca się się w samym środku kula namalowana jakby czarnym tuszem i pomalowana gwaszowymi kolorami stanowi połączenie Ziemi ze Słońcem. Wyraźnie widać na nim lądy, przesuwające się chmury, morza i czapy lodowe, ale także słoneczne rozbłyski. Być może nawet nie słoneczne, a będące eksplozjami gwiazdy, która właśnie zaczęła się kształtować w coś więcej. Poniżej znajduje się jeszcze kreska oddzielająca obrazek od tekstu, którym jest jedynie... tytuł płyty. Dobre wrażenie na początek. Środkowa część grafiki jest równie udana - mocne zbliżenie na któryś z lądów, niebieski i fioletowy kolor sugerujący że jest to któryś z biegunów, linie izometryczne które zdają się być w ciągłym ruchu jak gdyby na naszych oczach tworzył się nowy świat. Grafika na tylniej części to już w pełni ukształtowana planeta. Wyraźne morza, lądy i chmury widoczne z przestrzeni kosmicznej, ale i dziwne czerwone masy sprawiające wrażenie jakby ta sama jeszcze przed chwilą kształtująca się planeta zaczynała się rozpadać, spalać i zamieniać w pustynię przypominającą krajobrazy Marsa. U góry widać dodatkowo nazwę grupy wpisaną w zgrabną ramkę, poniżej między liniami tytuły utworów i partnerów wydawniczych. Dobra robota na wstępie. Można włączyć płytę! 


Zanim jednak to zrobimy jeszcze dygresja - tytuł "Atlas" to z kolei gra słowna i punkt wyjścia dla muzyki. Klamra spinająca album "Atleast" i "Atlast" wyraźnie igra ze skojarzeniami - historią zespołu i powstawania płyty, szlifowaniem materiału, ale także samą ideą życia na planecie, ową światostwórzością ("Wkońcu/Nakońcu/Ziemia") - początkiem oraz końcem. "Atleast" trwa niespełna dwie minuty i wita wyłaniającym się z pustki drone'owym tonem basu i słowami wypowiadanymi po francusku przez Gaba. Bóg zaczął akt tworzenia, a wraz z płynnym przejściem do cztrominutowego "Caravelles" uderza w nas ściana soczystego, gęstego surowego basu i szybkiej perkusji. Math rockowa precyzja łączy się tutaj z noise'ową ścianą dźwięku i kraut rockową przestrzenią, a nawet hałaśliwym punkiem czy post rockowymi krajobrazami. Nie całe trzy minuty trwa numer kolejny, czyli kapitalna "Voda". Morza wzbierają świetnym gitarowym riffem, mocną perkusją i jakby elektronicznymi przepierzeniami. Dusznym, doomowym tempem, soczystą melodyką i niezwykłą harmonią zdradzającą nieco alternatywne, wręcz awnagardowe patrzenie na całą matematyczną precyzję charakteryzującą granie. Druga gra słowna przychodzi wraz z kolejną propozycją czyli numerem "Athome", który precyzyjnie z szybkiego poprzednika przechodzi w wolne, liryczne basowe pomruki przypominające deszcz albo leniwie budzący się do życia pierwszy wiatr.

I wtedy następuje uderzenie potężnym "Kamet". Eksplozja riffów i masywnej perkusji, gęstej melodyki, rozwinięć i licznych intrygujących zgrzytów, drone'owo-doomowych zwolnień płynnie przechodzących w następny cios. Czegoś takiego nie powstydziliby się panowie z niemieckiego The Ocean, szwajcarskiego Coilguns czy nieistniejąca już formacja ISIS. Po prostu rewelacja. Ostatnie dźwięki się wyciszają jakby następował zanurzenie i faktycznie takie następuje, bo następny numer nosi tytuł "Styx". Zanurzamy się w dźwiękach znacznie spokojniejszych, wolniejszych i wietrznych, delikatnych niczym fale. Post-rockowa przestrzeń, kapitalne i niepokojące zarazem budowanie klimatu wychodzi obu panom znakomicie. Wszystko jednak jest tylko usypianiem czujności i pretekstem do fantastycznego rozwinięcia o wyraźnym punkowo-alternatywnym zabarwieniu, Tu także w tle słychać dodatkowe dźwięki pod postacią klawiszy uzupełniającym riff i perkusją z każdą sekundą graną coraz szybciej i coraz bardziej agresywnie, by następnie wrócić do wyciszonego początku. Miodzio.

Kontynuujemy grę słowną wraz z "Atoms" czyli minutowym interludium zaczynającym się tam gdzie kończy poprzednik i ponownie rozwijającym szybkie zagrywki, które nagle jak za dotknięciem boskiej dłoni się urywają i płynnie przechodzą w "Coma Cluster", który znów usypia czujność post-rockowym pejzażem. Sunące, delikatne uderzenia perkusji i gitarowy riff ponownie rozwija się w cięższą formę, precyzyjnie budując napięcie i rozbudowując kompozycję do coraz masywniejszych obrotów gdzie ponownie słychać punkową zadziorność, gęstą sludge'ową atmosferę. Środkowa partia tego kawałka to z kolei istny majstersztyk. Końcowa część numeru to już jazda bz trzymanki o zdecydowanej harmonii i alternatywnych, niemal progresywnych ciągotach. W przedostatnim i najdłuższym, bo niemal siedmiominutowym numerze zatytułowanym "Memories" panowie zaskakują ponownie. Zmieniają w nim klimat na bardzo wolne, duszne funeral doomowe wyciszenie. Powolny ton basu, krocząca perkusja i delikatny niepokojący klawisz przechodzi w smutny psot-rockowy pasaż, rozwija go wietrzną atmosferą i stopniowym narastaniem w śmielsze i jakby cieplejsze dźwięki, które z kolei przechodzą idealnie w kolejną porcję soczystej ściany riffów i szybkiej perkusji i wreszcie blackowe zakończenie z mocnym wrzaskliwym pełnym wściekłości harshem. Zakończenie-klamra czyli "Atlast" o soczystym riffingu i wolnej perkusji zdradzającym miłość do sludge'a, a nawet hardcore'u. Wrzaskliwy wokal Gaba znów jest pełen frustracji, gniewu i znakomicie uzupełnia się z graniem, które na koniec cichnie coraz bardziej i przechodzi w ostatnie takty: marszowe uderzenia perkusji.

Ocena: Pełnia
Debiut Milkilo na długo pozostawia w osłupieniu. Jest potężny, soczysty i przemyślany. Porywający rozwinięciami, budowaniem klimatu i historii samymi dźwiękami, a czasami pełnymi emocjami francuskojęzycznymi wokalami z jednej strony brzmi znajomo, a z drugiej sprawia że niemal zapomina się o tym, że podobnych zespołów było i jest całe mnóstwo. "Atlas" bowiem to płyta świeża, nagrana z ogromną pieczołowitością i pasją, którą słychać w każdym elemencie, ale także bardzo precyzyjna i spójna, dosłownie poraża, chce się jej słuchać i wracać. Mam nadzieję, że tych pomysłów, zapału i solidności nie zabraknie chłopakom na następnych wydawnictwach, bo ten album pokazuje że wciąż jest miejsce na takie granie, innowacyjność i absolutny realizm pozbawiony chłodnej kalkulacji, nakazu producentów i pozbawiającej duszy plastikowej szlifierki zza konsolety.



Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Atypeek Music.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz