środa, 18 października 2017

LMF: Lunatic Soul - Fractured (2017)


Na początku był czarno-biały dyptyk, do którego dołączył szary dodatek pod wspólnym tytułem „Impressions”. Szybko jednak się okazało, że Mariusz Duda nie zamierza porzucać swojego solowego projektu, jakże innego od macierzystej formacji, czyli Riverside. Niebieski „Walking On A Flashlight Beam” udowodnił, że Lunatic Soul, podobnie jak Riverside, to projekt, który nieustannie ewoluuje, zmienia się i zawiera muzykę niełatwą, niezwykłą i bardzo emocjonalną. Wydarzenia z 2016 roku odbiły się z kolei na koncepcie kolejnej płyty, która podobnie jak poprzednie mierzy się z tematem śmierci, lecz tym razem z punktu widzenia ludzi żywych; tych, którzy muszą żyć dalej po stracie bliskiej osoby.
 
 
Czerwony „Fractured” to płyta o stracie, rozdarciu, roztrzaskaniu świata w drobne kawałki i wreszcie o próbie rekonstrukcji, żmudnym procesie podnoszenia głowy i stawiania czoła dalszemu życiu. Jak podkreśla Duda, jest to także najbardziej osobisty album w całej jego twórczości, nie tylko tej związanej z Lunatic Soul. Doskonale słychać to nie tylko w jeszcze bardziej eksperymentalnej, niż miało to miejsce na czterech wcześniejszych albumach, konstrukcji instrumentalnej i kompozycyjnej, ale także w świetnych, acz bolesnych tekstach. „Fractured” trochę nieoczekiwanie, ale kapitalnie zazębia się z szóstym krążkiem Riverside, który w pewnym stopniu opowiadał o przeszłości, o powrocie do dzieciństwa. Tu także patrzy się wstecz, ale nie jest to nostalgiczna podróż w świat, do którego nie możemy już wrócić, a raczej przypomnienie o przemijaniu, jeszcze mocniejsze aniżeli w dotychczasowej dyskografii muzyka. Wspomniana warstwa instrumentalna i kompozycyjna tym razem została ograniczona do minimum, nie ma tutaj orientalizmów tak ważnych na dwóch pierwszych płytach Lunatic Soul, jeszcze większą niż na „Impresjach” i „Spacerze po promieniach latarki” rolę odgrywa tutaj ponura elektronika, okraszona surowym basem Dudy, okazjonalnymi uderzeniami perkusji Wawrzyńca Dramowicza czy wreszcie wtrętami orkiestry Michała Mierzejewskiego Sinfonietta Consonus czy znanego ze współpracy z Riverside saksofonisty Marcina Odyńca. Warto też jednak zauważyć, że nawet przy takich środkach, Duda nie zapomina o niemal progrockowej ekspresji, która daje się usłyszeć w poszczególnych numerach, doskonale dopełniając zamysł artystyczny i emocjonalny.
 
 Zaskakujący jest już utwór rozpoczynający płytę, a mianowicie Blood on the Tightrope o dość abstrakcyjnym elektronicznym wstępie, do którego po chwili dołącza żwawa perkusja Dramowicza oraz wokal Dudy. Tempo nie jest tutaj szczególnie szybkie, ale dogłębnie dopełnia je owa rytmiczna perkusja oraz surowy bas, który co jakiś czas energicznie wybucha, współgrając z elektroniką. Świetnie wypada Anymore o wyrazistym i melodyjnym elektronicznym tle oraz przejmującym wokalu Mariusza. Warto zauważyć, że panuje tu też nieco inny nastrój, po niemal niedostępnym utworze pierwszym, który z każdą sekundą wyraźnie zabiega o swoją uwagę, następuje w nim bowiem przełamanie i mimo bolesnego tekstu pojawia się odrobina ciepła i wspomnianej melodyki. Podtrzymując ten rozwój, akustyczna gitara wita słuchacza w znakomitym Crumbling Teeth and the Owl Eyes, który po pewnych modyfikacjach spokojnie mógłby się znaleźć na ostatnim albumie studyjnym Riverside – wyczuwalne jest to zwłaszcza w bardzo dobrym, przejmującym i dojrzałym tekście. Kapitalnie brzmi tutaj także delikatna partia orkiestry Mierzejewskiego, nadając całości lekkości, płynności i wręcz filmowego wymiaru.

Lekkość, uczucie niepewności i bólu fenomenalnie zostaje rozwinięte w kolejnej kompozycji Red Light Escape, która poraża swoją konstrukcją i ekspresją – najpierw oplata się dźwiękami delikatnymi, ale zdecydowanie narastającymi, następnie kontrastuje je surową, złowieszczą gitarą, aby ostateczni rozwinąć całość mocniejszymi uderzeniami perkusji i wreszcie utrzymanym w progresywnym duchu pasażu instrumentalnym, do którego dołączają niesamowite ponure pojękiwania saksofonu Odyńca. Fantastycznie wypada także utwór tytułowy, gdzie dominuje warstwa muzyczna w jakiś sposób bliska temu, co znalazło się w nowych kompozycjach Riverside ze składankowego „Eye of the Soundscape”. Powolne tempo dopełnia ponura, melodyjna partia basu, by ponownie w progresywnym duchu eksplodować wraz z szybszymi partiami perkusji. Progresywny ton pojawił się także w najdłuższym, bo trwającym ponad dwanaście minut, utworze A Thousand Shards of Heaven, gdzie na początku Duda czaruje nas akustyczną gitarą doskonale uzupełnianą orkiestrą. Z początku może się wydawać, że bohater liryczny już zdołał się pogodzić z tym, co go spotkało, ale wówczas następuje przełamanie, a bohater znów staje w obliczu smutku i walki z niechcianą śmiercią. Ponura elektronika mniej więcej od czwartej minuty kontrastuje z początkiem, ale i doskonale go uzupełnia, a następnie całość rozwija się w rejony, których Duda nie powstydziłby się w swojej macierzystej formacji. Do tego ponownie dochodzą zwodnicze i tajemnicze dźwięki saksofonu.

 

Liryczniej robi się znów na sam koniec, jak w przedostatnim pulsującym, mrocznym Battlefield, który traktuje nie tylko o wojnie jako takiej i cierpieniu żołnierza, który musiał w niej uczestniczyć, ale także o stoczonej walce z samym sobą i przeciwnościami, które zaatakowały w chwili śmierci bliskiej bohaterowi lirycznemu osoby. Ascetyczne, ale i marszowe elementy przepięknie się tutaj ze sobą łączą i uzupełniają. Prawdziwą perełką jest zaś numer ostatni Moving On, w którym nie tylko bohater liryczny, ale również jak można przypuszczać sam Duda podnosi głowę i odważnie postanawia iść dalej, na przekór smutkowi i bólowi; temu co los zdążył zapisać każdemu z nas. On również zdaje się być bliski poetyce Riverside, ale również, a właściwie przede wszystkim wcześniejszym płytom Lunatic Soul, kapitalnie zazębiając się z poprzednimi historiami Dudy o śmierci, umieraniu, przemijaniu i wreszcie godzeniu się z tym, co nieuniknione. Dosadny jest tutaj rytmiczny, pulsujący bit perkusji, wibrujący znajomo bas i przejmujący wokal, zwłaszcza na samym końcu, gdy w głośnikach intensywnie wybrzmiewają ostatnie słowa: I’m moving on… podkreślone przeciągłym jękiem saksofonu. Nawet partia gitary brzmi trochę tak, jakby zagrał ją nikt inny jak Piotr Grudziński – przypadek? Nie sądzę. Piękny hołd, nawet jeśli nie do końca zamierzony, choć jestem skłonny twierdzić, że na tej płycie nie ma nic z przypadku, a każdy jej element jest w pełni przemyślany i dopracowany.

„Fractured” w porównaniu do wcześniejszych płyt artysty jest jeszcze bardziej minimalistyczna, ale bynajmniej niepozbawiona ekspresji, fenomenalnego, ocierającego się wręcz o geniusz, budowania klimatu, przepięknego balansowania liryzmu i melancholii z ostrzejszymi rozwinięciami czy kontrastami, zupełnie przy tym nie popadając w banał. To płyta bardzo dojrzała, nie tylko pod względem muzycznej formuły, ale także pod względem tekstów: bolesnych, szczerych i trafiających w sedno. Doskonała jest oprawa graficzna, zarówno ta przygotowana przez Travisa Smitha, jak i skąpane w czerwieni zdjęcia Oskara Szramki, które kapitalnie dopełniają warstwę muzyczną, która może nie należy, zwłaszcza z początku, do najłatwiejszych i przystępnych, ale z każdym kolejnym odsłuchem zachwyca ładunkiem emocjonalnym i swoją poszarpaną jakby niepewną strukturą. Z tych kawałków lustra, pęknięć duszy i roztrzaskań układa się bowiem historia piękna, prawdziwa i niezwykle oczyszczająca, a także udowadniająca że najwspanialsze dzieła rodzą się… z cierpienia.




Recenzja powstała dzięki uprzejmości Laboratorium Muzycznych Fuzji i 
jej tekst pierwotnie ukazał się w całości na łamach tego portalu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz