niedziela, 15 października 2017

Briqueville - II (2017)


Kiedy myślisz, że w sludge metalu i post-metalu powiedziano i zagrano już wszystko i dalej pójść nie można z pomocą przychodzą takie perełki jak najnowszy album belgijskiej formacji Briqueville. Zatytułowany po prostu "II" krążek tego zespołu to jak się można domyślać drugi album, który swoją premierę miał pod koniec września. Znalazło się na nim miejsce na trzy rozbudowane i wyjątkowo smakowite kompozycje czerpiące ze wszystkiego co niegdyś było najlepsze w Cult Of Luna, Rosetta, Ufommamut czy nie istniejących już Isis oraz Omega Massif...

Niechaj nie zrazi Was zdjęcie wykorzystane jako okładka tej płyty. Góra usypana z kości według mojej oceny należy do słoni zamordowanych przez kłusowników, wyraźnie bowiem widać pośród nich ciosy tych dumnych i pięknych zwierząt. Być może za chwilę zostaną spalone żeby nikt nie mógł z nich zrobić użytku i na nich nie zarobił. Szkoda tylko tych słoni. Świetnie jednak oddaje charakter tej trwającej niespełna trzy kwadranse gęstej muzycznej mieszanki, którą prezentują Belgowie. Najnowszy album jest bezpośrednią kontynuacją debiutanckiego "Briqueville" z 2014 roku, o czym świadczy numeryczna tytulatura, która zaczyna się od piątki i w tym przypadku kończy na siódemce. Pochodząca z Temse formacja dba o swoje personalia, dlatego anonimowość podobnie jak w przypadku naszej grającej zupełnie co innego Batushki również doskonale podkreśla tajemniczość i atmosferę jaka spowija ich muzykę, która idealnie nadaje się na zimne jesienne wieczory.

Najkrótszy na płycie, trwający "tylko" jedenaście minut "Akte V" album otwiera. Kapitalne, surowe wejście rozpostarte na ścianie gitarowego riffu, uderzeniach perkusji i jazgotliwego tła drugiej gitary, które oplata w gęstym niemal shoegaze'owym szumie na pewno nie należy do przyjemnych początków, ale tą właśnie intensywnością doznań i nieprzystępnością materiał kupić powinien z miejsca każdego, kto po tę płytę sięgnie. Niespodziewanie ten atak urywa się, by rozpocząć od nowa tajemniczą, delikatną melodią do której dołącza potężny, surowy riff jakby z zupełnie innej bajki, a wtedy całość zaczyna fenomenalnie narastać i budować gęstą, porażającą atmosferę. Z początku może się wydawać, ze gdzieś się już takie granie słyszało i nie będzie to wrażenie mylne, ale Briqueville nie idzie na łatwiznę i nie przetwarza tego, co już znamy, nadaje tym dźwiękom własną tożsamość i odmienny charakter. Kolejne rozwinięcie w tym numerze jest tego doskonałym przykładem, riff cały czas ewoluuje, a atmosfera i intensyfikacja dźwięków raz po raz zachwyca rozwiązaniami i odniesieniami stylistycznymi. Te jedenaście minut naprawdę przemyka niespodziewanie szybko tylko po, to by przejść w o trzydzieści sekund dłuższy "Akte VI".


Wyłaniający się z ciszy początek nie zwiastuje tego, co nastąpi za chwilę. Przeciągły jęk gitary oparty na jadowitym elektrycznym szumie, który narasta i zaczyna delikatnie się rozwijać post-metalową, melodyjną strukturą. Powolne tempo jest jednak zmyłką, bo dźwięki narastają z każdą sekundą, oplatają mocnym, dopracowanym brzmieniem, mrokiem i gęstym, dusznym klimatem. Gdy już myślimy, że zaraz będzie uderzenie, całość nagle cichnie i wraca do wariacji przeciągłego jęku gitary z początku i systematycznie ponownie narasta do przestrzennego i surowego rozwinięcia, do którego dołącza zaskakujący jak na takie granie czysty wokal, przyprawiający o ciarki klawisz, który po chwili milknie, by ustąpić miejsca świetnemu gitarowemu pasażowi. Mrok i tony klimatu jakich nie słyszałem w takiej muzie od długiego czasu nagle się urywają, by przejść w kolejny - niemal dwudziestominutowy "Akte VII".

Tu również czeka nas długi, kapitalnie budowany początek. Gitarowe dźwięki są niskie, niepokojące i rozedrgane, a dopełniające je uderzenia perkusji i kontrastujące basowe tony sprawiają wrażenie jak wyjęte z jakiegoś horroru. Stopniowe narastanie przywodzić może na myśl Cult of Luna czy wczesne The Ocean Collective jednak nie ma mowy o jakimkolwiek kopiowaniu. Całość nagle znów cichnie, zdaje się usypiać niepokojącymi i delikatnymi dźwiękami, by niespodziewanie znów eksplodować gitarowym riffem, wolnymi uderzeniami perkusji i pełnym emocji, rozkrzyczanym wokalem. Będąc dopiero w połowie tego numeru, nawet po kilku odsłuchach nie można być pewnym co nastąpi za chwilę. Kolejne wyciszenie prowadzi do szumu płonącego stosu, zapewne tego samego co na okładce, industrialnych przejazdów, uderzeń i pohukiwań, które to nakładają się na siebie i niespiesznie narastają do plemiennych, trochę orientalnych rytmów, które stanowią doskonałą zmyłę do kolejnego mocnego uderzenia, które oczywiście nie następuje od razu. Oplatanie dźwiękiem wypada tu naprawdę smakowicie, tajemniczo i zaskakująco transowo. Finał zdaje się bowiem pulsować jakbyśmy znajdowali się w jakimś szalonym szamańskim tańcu, by nagle nas z niego wyrwać i znów zaskoczyć falą surowego ścianowego riffingu, potężnej perkusji i gęstego sludge'owego łomotu w którym pozostajemy, aż do wyciszenia. Absolutnie fantastyczne.

Ocena: Pełnia
W porównaniu do równie intensywnego, choć bardziej zachowawczego dla reguł gatunku, debiutu Briqueville postawiło nie tylko na długość kompozycji, ale również na ich jakość. Intensywne, rozbudowane i wymagające od słuchacza cierpliwości, nieustannej uwagi i obycia, zostały fantastycznie wyważone, tak by nie zmęczyć i pozwolić w pełni rozkoszować się dźwiękami nieustannie budujących atmosferę. Na najnowszym te cechy zostały jeszcze bardziej uwypuklone, rozwinięte  i urozmaicone. To album trudny, ale kiedy poświęcić mu wystarczająco uwagi niezwykły, brudny, potężny i oczyszczający, taki któremu warto poświęcić te niespełna trzy kwadranse i często do niego wracać - a ja z całą pewnością mam taki zamiar.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz