niedziela, 7 maja 2017

Ayreon - The Source (2017)


Czy można przebić samego siebie? Jeśli jesteś Arjenem Lucassenem to odpowiedź jest tylko jedna: można. Dziewiąty album studyjny jego formacji Ayreon będący prequlem do wydanego w 2008 roku "01011001" to nie tylko konglomerat różnych styli muzycznych, kolejny projekt zrealizowany z ogromnym przepychem i dużą ilością gości, ale także pokaz wielkiej formy i dowód na to, że żonglując schematami, także gatunkowymi, wciąż można brzmieć przekonująco i niezwykle świeżo...

Jeśli przesłuchać dotychczasowe płyty Ayreona i porównać je ze sobą można by stwierdzić, że Lucassen ciągle nagrywa ten sam album w różnych kombinacjach i zmieniając obsadę, czasami wykorzystując tych samych gości, których już wcześniej zaprosił. Zawsze jest jakiś temat przewodni, który przewija się przez cały album, jakiś konkretny konceptualny wątek tworzący historię i za każdym razem jest on swoistą przestrogą przed naszą ludzką naturą, historią i psychospołeczną terapią ubraną w ramy metalowej opery czerpiącej z wielu gatunków i do tego w pełni wykorzystujące możliwości poszczególnych gości. Uproszczenie do "tego samego albumu za każdym razem" w wypadku Lucassena byłoby jednak jak sądzę, krzywdzące i niepełne. Nawet wciąż nagrywając to samo i tylko przesuwając granicę trzeba mieć naprawdę genialny umysł i zmysł artystyczny, by te wszystkie elementy połączyć w tak kunsztowną i zgrabną całość i w dodatku nie przesadzić, zrobić to interesująco i z rozmachem jakiego niektórzy mogą tylko pozazdrościć. W historii muzyki metalowej zdarzały się kontynuacje poszczególnych albumów, ale poza grupą Coheed & Cambria żadna jak dotychczas i według mojej wiedzy nie odważyła się by napisać takową, ale nie jako sequel a jako prequel, bo na "The Source" cofamy się do wydarzeń wcześniejszych niż te przedstawione w na "01011001". Mało tego, album kończy się nawet w tym samym miejscu gdzie zaczyna się jego kontynuacja, a pod względem wydania krążków - poprzedniczka.

Tradycją w Ayreon obok multiplikacji gatunkowej i mnóstwa gości jest też to, że album jest podzielony na dwie części, tym razem podzielonych na niespełna trzy kwadranse na każdy krążek. Pierwszy z nich otwiera fenomenalna trwająca niemal trzynaście minut suita "The Day That the World Breaks Down". Najpierw mroczny, niepokojący wstęp z wokalem Jamesa LaBrie w roli Historyka, a następnie orkiestrowo-fletowe rozwinięcie prowadzące do potężnego i melodyjnego uderzenia. Po nim kapitalny ciężki pasaż z agresywnym riffem, pędzącą perkusją i klawiszowymi przejazdami. A potem jest jeszcze ciekawiej, kolejni goście w tym Tommy Karevik, Floor Jansen czy Tobias Sammet, a zwłaszcza Hansi Kusch (wypadający lepiej i bardziej przekonująco niż na ostatnich albumach swojego Blind Guardiana) niesamowicie wpasowali się w ten monumentalny utwór. Zaskakuje on także świetną i rozczulającą partią wokalną Michaela Millsa w roli TH-1, który w pewnym momencie śpiewa kodem zerojedynkowym (!). Kolejnym numerem jest "Sea Of Machines", krótszy bo już tylko pięciominutowy, ale równie intensywny. Najpierw orkiestrowe usypianie czujności, a po chwili mocniejsze rozwinięcie. Największe wrażenie jednak, obok warstwy muzycznej, wywołuje tutaj trafny tekst, jak choćby ten fragment oddający nasze chorobliwe przywiązanie do technologii cyfrowej:

[Chemik]: Brak satelit, radia, telewizji, nie mogę nawet użyć swojego telefonu
Musimy obudzić się z tego złego snu, nie jesteśmy sami!


Świat przedstawiony na "The Source" nie różni się bowiem zbytnio od naszego i pokazuje to, co może się stać gdy zabraknie technologii, która w naszym życiu zdobywa coraz większe znaczenie. Mocny przekaz obok świetnej muzyki to bowiem jeden z najciekawszych elementów tej płyty. Znakomite wrażenie wywołuje wspomniane już łączenie gatunków jak choćby to w "Everybody Dies" gdzie najpierw wita nas się elektroniką, która płynnie przechodzi w rozpędzoną power metalowa jazdę, by po chwili znów w elektronikę i tak kilkakrotnie wodzi się nas za nos, czy też raczej za uszy. Apokaliptyczny wymiar tej kompozycji dodaje jej zaś dodatkowego charakteru i potężnego wyrazu. W "Star of Sirrah" przygotowujemy się wraz z bohaterami opery do międzygwiezdnej podróży w poszukiwaniu nowego świata. Najpierw jest niepozornie i spokojnie, ale oczywiście w Ayreon nie ma miejsca na zbyt długie obcowanie z lekkością i po chwili znów mamy ostry riff, wżerającą się w głowę perkusję i znakomity klawisz w tle. Każda podróż wiąże się też z pożegnaniem i takie następuje w krótkim, ale równie rozbudowanym "All That Was", które mieni się spokojniejszymi barwami poprzez flirt z folkiem - skrzypce niemal do złudzenia wygrywają tu melodię podobną do tej znanej z pierwszej płyty Ayreon "The Final Experiment" z 1995 roku - i oczywiście pomysłowym, potężniejszym rozwinięciem pełnym gitar i klawiszy. Wokalne pojedynki poszczególnych postaci na tle dźwięków skomponowanych przez Lucassena brzmią po prostu niesamowicie. A tych na płycie wszak nie brakuje. Płynne przejście w świetny rozpędzony mający w sobie wiele z power metalu lat 90 "Run! Apocalypse! Run!". Salwując się ucieczką z ginącego świata wraz z naszymi bohaterami szybko trafiamy do ostatniego na pierwszej płycie, numeru siódmego czyli "Condemned to Live". Filmowy wręcz wymiar mrocznego orkiestrowo-gitarowego wstępu tegoż nie tylko nieco wycisza po bombastycznym poprzedniku, ale i jeszcze bardziej wprowadza w meandry i klimat historii ukazując pełną grozę z jaką borykają się bohaterowie, a może nawet my sami. A potem znów jest mocniej i równie atrakcyjnie.

Album drugi otwiera fantastyczny i od pierwszych dźwięków intensywny, ostry "Aquatic Race" w którym znów kapitalnie Lucassen bawi się nastrojem, a goście zachwycają wokalnymi popisami idealnie dopasowanymi nie tylko do charakteru postaci, ale także nastroju muzyki, który tutaj zmienia się co rusz z zachwycającą lekkością, płynnością i jednocześnie brawurą, ale nie popadając w chaos czy cukierkowość. Napięcie i autentyczny zachwyt nie puszcza także w kolejnym utworze zatytułowanym "The Dream Dissolves", który znów na chwilę zwalnia filmowym, mrocznym wstępem z wykorzystaniem fleta i ambientowych tonów w tle. Porywający wstęp w "Deathcry of Race" ustępuje spokojniejszemu fragmentowi, by po chwili znów przyspieszyć potężną perkusją, mocnymi riffami, świetnymi orkiestracjami i gęstą atmosferą. Zejście pod wodę w "Into the Ocean" również nie przestaje zachwycać formułą, żonglowaniem riffami i klawiszowymi melodiami z pogranicza gatunków, a nie jesteśmy nawet w połowie drugiego krążka! Porywający jest także "Bay Of Dreams", który otwiera elektronika łączona z akustyczną gitarą i fletami znów budując klimat i filmowy wymiar opowieści w niezwykle kunsztowny sposób. To jeden z najbardziej spokojnych, ale i zarazem najbardziej niepokojących numerów na płycie. W finale następuje mocniejsze uderzenie, które na koniec znów przechodzi w elektronikę, a ta płynnie przechodzi w rozbudowany wstęp "Planet Y Is Alive!" przywołująca fragmenty z pierwszego numeru pierwszej płyty, a następnie je rozwijając. Witamy na świecie z albumu "01011001".


Na finał seria nieco krótszych numerów, bo o średnim czasie trzech minut. Na początek "The Source Will Flow" w którym ponownie obok znakomitej rozpisanej muzyki uwagę przykuwają wokalne pojedynki między poszczególnymi postaciami. Chlupot wód i klawiszowe tony choć spokojniejsze brzmią bardzo niepokojąco. Kołysankowy klimat tego utworu znów zbliża się odrobinę do pierwszej płyty projektu, a potem całość pięknie się rozwija. Po nim wraca Ayreonowa pompatyczność w "Journey to Forever" najpierw kapitalnie rozpiętym na wokalach a capella, a następnie szybszym rozwinięciem wraz z całym zespołem. Następnie płynne przejście w kolejny spokojniejszy i korzystający z elektroniki "The Human Compulsion", który trwa zaledwie dwie minuty i piętnaście sekund, a nie rezygnuje z całe chcarakterystycznego dla Lucassena spektrum środków wyrazu, łącznie z mocniejszym rozwinięciem, które aż się prosi o jakieś szalone pasaże, jednakże nie tym razem. A na sam koniec niepokojące elektroniczne, może nawet industrialne outro zwiastujące nadejście nowych maszyn rządzących całym światem "March of the Machines" idealnie wprowadzające do pierwszego numeru na "01011001", który zaczyna się tym samym maszyneryjnym wstępem i chlupotem wody, by po chwili ustąpić świetnemu gitarowemu pędowi... ale to już zupełnie inna historia.



Arjen Lucassen na najnowszej płycie Ayreon nie odkrywa prochu, nie przesuwa granic gatunkowych, ale umiejętnie z tych granic korzysta i pokazuje, że w progresywnym graniu wciąż jest miejsce na świeżość, bombastyczność i ogromną radość z tworzenia nawet jeśli porusza się tematy głębokie i trudne. To płyta pełna znakomitych, potężnie i porządnie zrealizowanych dźwięków, na której nie ma miejsca na przestoje, zbędne fragmenty, a każdy jej element układa się w porażającą i niezwykle przyjemną całość. To płyta do której chce się nie tylko wracać i odkrywać po kolei każdą jej warstwę, ale też taka po której od razu chce się puścić wydany jej dalszy ciąg, czyli równie porywającą "01011001". Nagrywać takie płyty trzeba umieć, a Lucassen udowadnia że w tej sferze jest absolutnym mistrzem i geniuszem. Owszem, swego czasu jego solową płytę zjechałem, ale generalnie facet nie zalicza wpadek i każda jego płyta jest małym arcydziełem. Ten z całą pewnością arcydziełem jest, a na pewno w swoich gatunkach, bo nie jest to płyta jednego nurtu. Wreszcie, to także jeden z ciekawszych albumów tego roku, a na pewno taki do którego będę wracał nie raz. Polecam!

Ocena wersji podstawowej: 10/10
Ocena wersji instrumentalnej: 9/10
Ocena ogólna: 9,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz