wtorek, 25 kwietnia 2017

SMS z Polski: Hellias, Hellvoid


Czas na kolejny "SMS z Polski", tym razem dwuczęściowy i rozłożony na dwa dni, a w nim na różne oblicza polskiej muzyki black/death metalowej. Żadna z tych kapel nie jest już debiutantem, a wręcz przeciwnie każda istnieje już od jakiegoś czasu i znana jest zapewne wielu osobom czytającym LU. Żywe legendy i świeżynki, które już zdążyły wzbudzić niemałe zainteresowanie, konsekwentnie budując swoją własną historię i styl. Będzie ponuro, ciężko, duszno, klasycznie i surowo, a jednocześnie nie zabraknie mrugnięć do historii rocka i metalu. Najnowszymi płytami w części drugiej znów niczym Kong atakują Hellias i Hellvoid...

1. Hellias - Eight Cardinal Sins (2017)

Zostajemy w Krakowie, ale ponownie zaczynamy od starych wyjadaczy. Hellias powstał w 1987 roku i przetrwał dziesięć lat, a następnie wrócił w 2003 roku. Na swoim koncie ma epkę i trzy płyty studyjne wydane do momentu rozpadu oraz dwie kompilacje i licząc z najnowszą trzy płyty studyjne po powrocie do regularnego grania. Przyznam się, że nie nigdy nie słuchałem poprzednich albumów i najnowszy jest moim pierwszym spotkaniem z tą zasłużoną polską formacją, która parając się thrash metalem zdecydowanie prochu nie odkrywa, ale jeśli spojrzeć na ostatnie dokonania zagranicznych kapel pokroju Overkill czy Kreator to pod względem podejścia do tematu i solidności z całą pewnością im dorównują.

Szósty album studyjny Hellias nie ma porywającej okładki, bardziej kojarzącej się z jakąś poślednią grindcore'ową grupą z Tajlandii. Podobnie jak na ostatnim Kreatorze wita nas "Intro", choć nie mające takiej siły rażenia jak u Niemców, bo złożonym z narracji. Po nim wtacza się mocny "Devilish Circle", w którym nie brakuje szybkich rwanych riffów, tempa i oczywiście ukłonów do klasyki gatunku, zwłaszcza wspomnianego już Kreatora i Slayera. Następny w kolejce jest bardzo dobry utwór tytułowy, który znakomicie sprawdzi się na koncertach - nie tylko ze względu na ciężar, ale i swoją ogromną przebojowość. Znakomicie wypada surowy, pochodowy "Ant Democracy" w którym też nie brakuje dobrze znanych, ale soczyście zagranych riffów i świetnego pachnącego Slayerem z najlepszych płyt tempa. W tym samym tempie utrzymany jest "Mental Violence" i nadal nie można odmówić dobrego brzmienia i soczystego podejścia. Po prostu znakomicie wchodzi. Zdecydowanie ciężej robi się w "Angels Make War" gdzie wręcz nie brakuje nieco nowocześniejszego spojrzenia i nasączenia całości death metalowym podejściem.

Odrobina spokoju przychodzi w początku siódmej pozycji, czyli "Deliverance", która nagle wybucha gitarową galopadą i rozpędzoną perkusją. Tu ponownie thrash miesza się z death metalem, ale co ciekawe, nawet w trakcie tej galopady nie brakuje zwolnień. Łojenie wypada w nim znakomicie, podczas reszty można nieco kręcić nosem. Radośnie, soczyście i szybko robi się w... Megadethowym pod względem zagrywek gitar i stylistyki wokalu "Pair of Sparks". Aż musiałem się upewnić, że na pewno słucham polskiego zespołu, a nie kolejnego udanego nagrania ekipy Rudego. Dobra robota. Thrashowa galopada w najlepszym starym stylu czeka też w następnym "Twelve Angry Man" i ani na moment nie siada w nim tempo. Udany jest także bardziej melodyjny, ale nie rezygnujący z ciężaru i surowizny "Baader Meinhoff". Po nim wskakuje cover "Sin City" AC/DC, który brzmi bardzo dobrze, a cięższe podejście wypada tutaj niezwykle korzystnie. Nie pasuje mi trochę do całości, zwłaszcza gdy po nim wpada ostatnia kompozycja na płycie, która wieńczy ją kolejnym soczystym thrashowym łojeniem pełnym rwanych riffów, rozpędzonej perkusji i mocnego basu, a nawet... growli!

Sytuacja ma się dokładnie tak samo jak z Kreatorem. Na próżno szukać tu czegokolwiek nowego, ale na pewno nie można odmówić solidności. Słychać ją w brzmieniu, które jest ciężkie i surowe, trochę jak wyrwane z lat 80, ale jednocześnie dość nowoczesne. Słychać ją w bardzo udanych numerach, które nie nużą i naprawdę potrafią złoić tyłek i po prostu cieszyć. Nawet nieco niepotrzebny cover nie odstaje od reszty materiału, a do tego nie jest tylko odegrany, ale porządnie wpisany w brzmienie pozostałych nagrań. To album, który sprawia frajdę i czuć, że tworzący ją muzycy także ją mieli. Szacun. Ocena: 8/10 


2. Hellvoid - Eyes of the Lucifer EP (2017)

Przenosimy się do Trójmiasta gdzie czeka nas spotkanie z drugim wydawnictwem młodego i bardzo intrygującego Hellvoid, który wyróżnia się tym, że w składzie nie ma ani jednego gitarzysty, a za to można usłyszeć dwóch basistów. Po znakomitym debiucie pod postacią "Gloomy Wizard" z roku pięknistego o Hellvoid zaczęło robić się głośniej, ich popularność rośnie, a nowym minialbumem udowadniają że mają na siebie pomysł i poprzednik nie był jednorazowym wybrykiem i eksperymentem.

Płytę otwiera instrumentalne "Intro" pełne przegiętych zgrzytów, elektronicznych przejazdów i pisków wyjętych z jakiegoś horroru. Nawet okładka pasuje do tych dźwięków - jest niepokojąca i ponura. Całość gęstnieje, intensyfikuje się i nagle uderza świetnym transowym "Earth & Cosmosis". Nie sposób nie zachwycić się tutaj podwójnym surowym i niezwykle gęstym, technicznym i basem i mocną dziką atmosferą. Mateo porywający growlem i czystymi partiami. Od razu słychać, że ten zespół dojrzewa i buduje swój muzyczny świat przemyślanymi dźwiękami. I na co komu gitara elektryczna? Intensywny jest także "Doomsday", który brzmi nie tylko porywająco, ale niezwykle duszno i tak jakby połączono doom ze sludge. Po prostu miazga do której będzie się chciało wracać. Warto zwrócić jak kapitalnie rozłożone są tu kontrasty w drugiej części numeru, jak kapitalnie brzmią solówki. Nie ma także zmiłuj w "Voidborn", który znalazł się na pozycji czwartej. Nasza czujność na początku jest tutaj usypiana, choć brzmienie bliższe jest koszmarowi niż zwykłej kołysance - powolne, duszne tempo które konsekwentnie buduje atmosferę, by po chwili ustąpić gitarom wyrwanym z Meshuggah. Do tgo wszystkiego ten kawałek to instrumental. Miodzio.

Tempo zdecydowanie nie siada w równie znakomitym "Black Sky", który ociekając sludge'owym brzmieniem gitar zgrabnie sięga też po stoner spod znaku Down  Nawet wokale brzmią tutaj tak jak gdyby śpiewał sam Phil Anselmo. Rewelacja. Następny w kolejce jest kawałek tytułowy, brzmiący równie gęsto, intensywnie i bogato. Paradoksalnie to właśnie on jest najsłabszym ogniwem epki bo mimo, że nie jest długi (cztery minuty z sekundami) to może się nieco dłużyć, co jednocześnie wcale nie oznacza, że jest złym numerem. A do tego wszystkiego nieco Sabbathowy klimacik. Ostatnim numerem na epce, a przynajmniej w zamyśle będąc jej outrem, jest kolejny instrumental, czyli "Horns of the Horse Nebula Empire". Dwie i pół minuty ponurej i dusznej basowej jazdy po której następuje faktyczny koniec albumu pod postacią bonusowego "Superhaze". Tu jest nieco surowej i pod względem brzmienia nieco odstaje od reszty materiału, ale nadal jest wyśmienicie. Black Sabbathowe riffy łączą się tutaj z przebojowością rodem Red Hot Chilli Peppers wymieszanej z Motorheadem. Nic tylko skakać w rytm!

Pierwsza epka była ciekawym doświadczeniem, ale druga jest jak to mówi obecnie młodzież prawdziwym sztosem. Świetne, dopracowane brzmienie, tryskające energią basowe riffy, mocna perkusja i mnóstwo świetnych dźwięków. Do tego dochodzi znakomity wokal Mateusza "Mateo" Karszni, który popełnił ogromne postępy od czasu gdy usłyszałem go pięć lat temu jeszcze przy początkach działalności tego bloga. Przez te wszystkie lata chłopak rozwijał się i wreszcie znalazł odpowiedni skład z którym czuje się dobrze. To, co tutaj się wyprawia zasługuje na uwagę i moim zdaniem trudno przejść obok Hellvoid obojętnie. Zapamiętajcie tę nazwę - liczę na to, że będzie o nich coraz głośniej i sporo jeszcze namieszają swoim brzmieniem i pomysłami, które pakują w to granie. Polecam i cóż... zapuszczam jeszcze raz! Ocena: 5/5




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz