środa, 28 września 2016

Pod LUpą - Skończyli się na Kill'Em All Część II

Znowu zrobiłeś zdjęcie tego samego? Ale po co?

To określenie dobrze znane każdemu miłośnikowi muzyki metalowej już dawno nie dotyczy tylko i wyłącznie Metalliki, która niebawem wyda swój najnowszy album studyjny, a zaczęło mieć nieco szersze znaczenie. Każdy zespół ma w swojej historii wzloty i upadki, płyty przełomowe i takie o których pewnie sami muzycy chcieliby zapomnieć, okresy milczenia przez lata i wielkich powrotów czy wreszcie często poważnych zmian składu. Te wszystkie czynniki wpływają na to jak postrzegamy dane grupy niezależnie czy nadal jesteśmy ich fanami czy przeciwnikami, choćby z powodu zmiany gustów. Redaktor Chamera w swoim felietonie na ten temat przedstawił już swój punkt widzenia (i słyszenia) więc przyszła kolej na mnie. Jak to jest z tym "skończeniem się na Kill'Em All"?

Każdy zespół ma swój debiut, później często także drugą, trzecią i być może kolejną płytę. Każda jest wyjątkowa i niepowtarzalna, bo przede wszystkim rejestrująca dany moment w życiu muzyków i ich własnych poszukiwań brzmieniowych, kumulacją inspiracji i wrażeń. Jedna odnosi sukces, jest przełomowa dla gatunku, a inna już niekoniecznie, często ginąc w morzu złej krytyki i niezadowolenia fanów i antyfanów krzyczących, że "to nie to samo co kiedyś/że się sprzedali/skończyli na... Kill'em All". Często rzeczywiście tak jest, że dany zespół tak bardzo się zmienił, że nie przypomina już tego czym był na początku swojego istnienia. Należy wziąć jednak pod uwagę szereg czynników muzycznych i pozamuzycznych, które kształt danej płyty determinują. Pomijając już Metallikę spróbujmy przyjrzeć się innym zespołom, które gdzieś się skończyły, zapętliły lub zaczęły nową ścieżkę w swojej długoletniej karierze.

Weźmy na początek Dream Theater. Jedni na wstępie przekreślą ten zespół bo gra tak zwany metal progresywny, czyli kompozycje często są długie, a co za tym idzie nudne. Inni stwierdzą, że kiedyś lubili, ale już wyrośli. Jeszcze inni powiedzą, że Dream Theater z Manginim przy perkusji to już nie to samo Dream Theater co z Portnoyem. Każdy będzie miał rację, ale przecież nic nigdy nie będzie takie samo. Z jakiegoś konkretnego powodu dany muzyk z zespołu odszedł lub został zastąpiony - w tym wypadku Kevina Moore'a zastąpił Derek Sherinian, a tego Jordan Rudess. Tak samo Portnoy został zastąpiony Manginim, który jest znakomitym muzykiem, który jest częścią obecnego Dream Theater. Ile tego typu zmian następowało w innych ważnych zespołach? W Black Sabbath, AC/DC, dowolnej wybranej. Oczywiście są takie grupy, które od lat tworzą w niezmienionym składzie, ale i one wielokrotnie zmieniały swój styl muzyczny, jak choćby U2. Do pewnych rzeczy należy się przyzwyczaić. Sięgnijmy z kolei po Deep Purple. Dla wielu obecne Deep Purple to nie ten sam zespół co kiedyś - bo nie ma Lorda, Blackmore nie gra już z nimi od wielu lat, a w ogóle to już dziadki są i odcinają kupony od dawnej chwały. Może jednak warto przypomnieć, że Deep Purple też wielokrotnie zmieniało skład? Że na początku w ogóle w zespole nie było Gilliana? Albo, że był okres w którym grupa grała razem z Coverdalem i Hughesem, a także przez zbyt krótki czas z Tommym Bolinem? Każdy ten okres był inny i niepowtarzalny, właśnie wyjątkowy przez to, że zmieniali się ludzie i pomysły, czasy i zespół chciał ze swoim brzmieniem eksperymentować. To dzięki temu "Fireball" różni się od "Book of Taliesyn", a te z kolei od choćby takiego "Burn" czy "Come and Taste The Band". Tak samo siłą rzeczy "The Astonoshing" jest inne od "Train Of Thought", a te od przełomowego "Images and Words". Tak samo będzie też z grupą Marillion, która właśnie wydała swój osiemnasty (!) album "Fuck Everyone And Run (FEAR)" i mówienie o tym, co jest wręcz oczywiste, że okres Fisha to nie to samo co okres Hoggartha jest zwyczajnie bezcelowe. Ani Deep Purple, ani Dream Theater, ani tym bardziej Marillion nie jest tym samym zespołem co kilka lat wstecz - jest zespołem tu i teraz i będzie brzmiał tak, a nie inaczej bo tak chce tego zespół, który także kształtują zdarzenia i inspiracje przychodzące z zewnątrz.


Spójrzmy na Led Zeppelin. Zachowując, jak większość starych i nowych, nieistniejących i obecnych zespołów, pewien charakterystyczny styl, każda płyta była nieco inna ze względu na to, że grupa eksperymentowała. Ze złożonością, ze stylem i długością. Dzięki temu pierwsze płyty są inne od późniejszych, ale każda zawiera coś do czego się wraca nadal - także pod względem prekursorstwa w danym gatunku. Jeśli spojrzeć na dyskografię U2 możemy zaobserwować identyczną zależność - pierwsze płyty były zdecydowanie punkowe, ale te z lat 90 eksperymentujące z rockiem alternatywnym i nowymi brzmieniami. Ten sam przypadek widzimy w Metallice, której wkładu w muzykę metalową zaprzeczyć nie można, a która podobno skończyła się na "Kill'em All". Zadajmy sobie zatem pytanie: skoro się skończyła zaraz po wydaniu debiutu, czemu wciąż wzbudza tyle emocji? Czemu taki "Master Of Puppets" czy "Czarny Album" są uznawane za ich najlepsze krążki? Przecież się skończyli, prawda? Otóż nie. Dobry zespół to taki, który tworzy w danym momencie to, co chce stworzyć - nawet jeśli ulega presji producenta czy modzie. Niesławne, a przecież niezłe "Load/Re-Load" powstały nie dlatego, żeby napluć fanom w twarz, tylko dlatego że muzycy Metalliki poczuli że chcą takie płyty nagrać, poeksperymentować z formą i tym, co sami chcieli usłyszeć. Tu z kolei można odnieść się do eksperymentów radykalnych takich jak ten, o którym wspomniał Łukasz: KoRn odważył się nagrać płytę z elementami dubstepu.

Moim ulubionym przykładem jednorazowej i radykalnej zmiany stylu jest "Illud Divinum Insanus" Morbid Angel, który dla wielu jest niesłuchalny, w ogóle jest policzkiem i nie powinien powstać. Szanowana death metalowa formacja postanowiła, że nagra płytę w której doda industrialne dźwięki uzyskując tym samym brzmienie niepodobne do wcześniejszych dokonań. Na pewno taka wolta stylistyczna była radykalna, nawet jeśli jednorazowa, ale trzeba przyznać, że odważna. Inna, cięższa, może nawet mniej strawna, ale szczera na ten konkretny moment w jakim znalazło się Morbid Angel. Każdy wybryk zespołu będzie miał swoich zwolenników i swoich przeciwników, ale docenić należy właśnie tę odwagę. Ta sama odwaga towarzyszyła przecież Metallice gdy wydawała znienawidzone przez wielu "St.Anger" czy jeszcze bardziej niedocenione (w tym miejscu nieistotne czy słusznie czy nie) "Lulu". Najświeższym przykładem, tym razem z naszego podwórka, niechaj będzie łódzka Coma, która odkąd pamiętam jest przedmiotem drwin i szykan. Formacja znana przede wszystkim z faktu, że śpiewa w nim Rogucki - ten przemiły pan który był jurorem w Must be the Music, a później prężył muskuły w parodii zrealizowanej razem z Frontsidem (który jak śmiał porzucić metalcore na rzecz jakiegoś hard rocka!), ten który lubi metafory, a swego czasu wystąpił nawet w reklamie chipsów Lays. Niebawem ukaże się ich najnowsza płyta, która już została przez wielu obrzucona błotem za to, że to Coma, że znów będą metafory Roguca i w ogóle jakieś dziwne brzmienie w tym "Lipcu", bo elektroniką zaczęli się bawić i w ogóle jakoś tak brzmi jak by to była solowa propozycja "tego, który już nie śpiewa, tylko beczy". Kiedyś lubiłem Comę (zwłaszcza dwie pierwsze płyty), a teraz niespecjalnie obchodzi mnie czy wydadzą płytę z piosenkami powstańczymi (nie żebym sugerował powstanie takowego) czy coś co, będzie w zasadzie drugą i krótszą "Hipertrofią" z domieszką elektroniki i "J.P Śliwy", której przesłuchać nie byłem w stanie (więc poniekąd zrobiła to za mnie nasza była redaktorka Milena Barysz). Być w zespole oznacza bowiem przekraczać granice: zarówno dźwięku, jak i tego co fani chcieliby usłyszeć.


Pozostając jeszcze na chwilę w kręgu polskich przykładów? Proszę bardzo: Aszdziennik, prześmiewczy portal specjalizujący się w wymyślonych artykułach odniósł się do nadchodzącej nowej Comy, że specjalnie dla fanów, którzy krzyczą, że "to nie ta sama Coma" i że "skończyli się na Pierwszym wyjściu z mroku, bo przecież nie na tym z długim tytułem, którego i tak nikt nigdy nie spamiętał" napisał, ze Coma nagra nowa wersję "Kill'em All" właśnie w charakterystycznym dla siebie, naturalnie obecnym stylu. Zręczne i w punkt. Z kolei Adam "Nergal" Darski, najbardziej znany z formacji Behemoth nagrywa płytę z muzyką country/blues. Riverside, której przyszłość stała pod znakiem zapytania związku ze śmiercią Grudzińskiego, ogłosiła że będzie kontynuować działalność jako trio. Oba przykłady pokazują pewną zależność - poszukiwania twórcze i rozwój danych muzyków. Nie ograniczamy się do black metalu, bo chcemy pograć lub posłuchać bluesa. Chcemy dalej istnieć i grać pod danym szyldem mimo śmierci ważnego muzyka, więc to robimy. Jedno i drugie będzie inne - projekt Nergala na chwilę przestanie być Behemothem, a Riverside zabrzmi inaczej niż dotychczas, co wcale nie oznacza, że mniej ciekawie. Ponownie zostają tu przekroczone pewne granice, które jedni zaakceptują, a inni nie. Jedni dojrzeją i przestaną słuchać danego wykonawcę, a inni będą ich kochać za całokształt lub dany konkretny fragment z jego historii lub płytę, która zmieniła jego życie.

Gadanie czy i kto skończył się na swoim własnym "Kill'em All" niczego nie zmieni. Pozwólmy każdemu cieszyć się tym co go w danym momencie cieszy najbardziej: muzycy niech wydają takie płyty na jakie mają ochotę, nawet jeśli radykalnie zmieniają swój styl, a tym którzy po nie sięgną z kolei pozwólmy cieszyć jej zawartością, nawet jeśli trochę pokręcą nosem. Nikt przecież nie mówi, że Mozart skończył się na "Weselu Figara", a Hendrix na "Vodoo Child". Przekraczanie granic muzycznych, nawet za cenę utraty kilku fanów, było i będzie powszechne czy tego chcemy czy nie. Na malkontenctwo tego rodzaju jest jedna, podkreślmy: jedna, rada: nie podoba się to nie słuchaj, ale nie obrzydzaj innym. Krytykuj, jeśli musisz, ale rób to tak by inni nie czuli się Twoim zdaniem obrażeni lub co gorsza, żeby sami Ci nie powiedzieli, że "skończyłeś się na "Kill'em All".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz