piątek, 23 września 2016

Phantom Winter - Sundown Pleasures (2016)


Niemal pięć lat temu w roku dwóch tysięcy jesieni, jeszcze u początku muzycznej podróży naszej strony, pisałem o niemieckiej formacji Omega Massif. W tym czasie zespół zdążył się niestety rozwiązać w dwa lata temu, czyli w dwa tysiące szczerym, a dwóch muzyków tej grupy gitarzysta Andreas Schmittfull i perkusista Christoff Rath założyło inny projekt - Phantom Winter. Pod tą nazwą zadebiutowali w pięknistym albumem "Cvlt", a niedawno swoją premierę miał ich drugi krążek zatytułowany "Sundown Pleasures"...

Podobnie jak opisywany niedawno album grupy pg.lost na najnowszej płycie Phantom Winter mamy do czynienia z konceptem opartym na upadku społeczeństwa, jednakże idącym w bardziej apokaliptycznym kierunku. Słychać to zarówno w warstwie brzmieniowej i kompozycyjnej charakteryzujący się agresywnością i ekstremalnym łączeniem różnych gatunków, gdzie sludge metal wyraźnie zastąpił post metalowe pejzaże Omega Massif. Jak można bowiem przeczytać w notatce prasowej jest to historia fikcyjnego bohatera, kóry stara się przetrwać, ale jest torturowany przez swoje wewnętrzne demony podczas gdy obok niego wali się świat. Ostatecznie trafia w wir z którego nie ma ucieczki. Sprawdźmy jak przedstawia się ów koncept, gdy już włożymy płytę do odtwarzacza.

Przy pierwszym utworze zatytułowanym tak jak płyta widnieją słowa Iana Curtisa: Rzeczywistość to tylko sen oparty na wartościach i wyświechtanych zasadach, w których ten sen nie ma końca - i stanowią one punkt wyjścia do świata iluzji w jakiej znajduje się bohater liryczny płyty. Bez zbędnych wstępów uderza w nas nisko strojony riff i potężna ciężka niczym czołg perkusja oraz wrzaskliwy wokal przypominający ten znany z pierwotnego norweskiego black metalu. Bez książeczki ani rusz, a nawet wówczas ciężko zrozumieć wszystkie słowa. Osiem minut bezkompromisowego łojenia, w którym tylko na chwilę pojawia się chwila oddechu pod postacią wolnego, dusznego gitarowego zwolnienia, które po chwili znów eksploduje brutalną falą dźwięków. Drugi numer "The Darkest Clan" zaskakuje perkusyjną introdukcją przywołującym w pamięci uderzenia bębnów w Tolkienowskich kopalniach Morii z "Władcy Pierścieni" (powtórzoną również na końcu) i nie jest to skojarzenie wcale takie głupie, bo w nim naszego bohatera lirycznego atakują demony. Do niej dołączają smutne akordy gitary, które po chwili rozkręcają się do szybszych, a na ich tle słychać black metalowy warkot wokalu Christiana Kranka. Bardzo gęsty i intensywny jest utwór "Bombing the Witches" w którym nie brakuje kolejnej porcji ciężkich riffów i masywnej perkusji. Całość nieco w moim odczuciu jednak psuje niemal kompletnie niezrozumiały wokal, na szczęście wsłuchując się w samą muzykę łatwo można o nim zapomnieć.


Pod względem instrumentalnym świetny jest rozbudowany ciężki "Wraith War", który przypomina nawet brzmieniem o Omega Massif gdzie podobnego ciężaru i klimatu nie brakowało. Bardzo interesująco przedstawia się "Black Hole Scum" który najpierw wtacza się drone'owo-elektronicznym zgrzytem, który dopiero w połowie trwania sześciominutowego kawałka nieco przyśpiesza ścianowym warkotem gitar wciąż pozostających w drone'owym szumie wraz z dodatkowymi krzykami Kranka. Niemal ma się tutaj wrażenie, że faktycznie jest się wciąganym przez wir - szkoda tylko, że zabrakło miejsca na dołączenie perkusji i większe instrumentalne szaleństwo. Duszne doomowe wejście otwiera finałowy i najdłuższy na płycie numer, trwający prawie jedenaście minut "Black Space", gidzie ponownie bardzo wyraźnie słychać cha Omega Massif, powiedziałbym nawet przywołane nuta w nutę, ale z faktu że gra tutaj dwóch członków tamtej grupy nie powinno to nikogo dziwić. Tu znów efekt nieco psuje wrzaskliwy blackowy wokal Kranka, który mimo książeczki z tekstem pozostaje niezrozumiały. 

Mam mieszane uczucia co do tej płyty. Ma kapitalne, bardzo ciężkie i duszne, wręcz depresyjne brzmienie, gęstą i dopracowaną atmosferę, ale całość psuje moim zdaniem wrzask Kranka, który ciężko nazywać wokalem nawet w kategoriach black metalu, który jednak w ostatnim czasie bardzo się zmienił w stosunku do pierwotnych założeń. Nie jest długa, bo trwa niecałe czterdzieści jeden minut, przetacza się szybko i intensywnie, o nudzie więc nie ma absolutnie mowy. Nie ma też związku z tym uczucia przytłoczenia ilością materiału, a co najwyżej intensywnym brzmieniem, a jednak miejscami brakowało mi tutaj większej ilości instrumentalnego szaleństwa, klimatycznych pasaży które wzbogaciłyby to, co panowie chcieli zaprezentować. To dobra płyta, ale pamiętając Omega Massif, które mnie powaliło tutaj czuje niedosyt i rozczarowanie, zwłaszcza bezsensownym wrzaskiem, który według mnie nie pasuje w takiej formie do takiego grania, zwłaszcza próbującego się wyłamać ze sztywnych norm sludge metalu. Ocena: 6/10


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse.

A o Omega Massif możecie przeczytać tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz